niedziela, 18 lutego 2018

Materiały źródłowe 4


wtorek, 07 września 2010 19:37

Był luty 1947 roku kiedy znalazłem się znowu w powiecie przemyskim. Miałem już wówczas za sobą prawie dwuipółletnią służbę w wojsku polskim. Wstąpiłem do niego w sierpniu 1944 roku jako ochotnik. Piechotą z Wojtkowej na okrągło przez Dobromil, Przemyśl dotarłem do Gródka Jagiellońskiego. Punkt zborny dla zmobilizowanych żołnierzy i ochotników znajdował się w Gródku Jagiellońskim. Stąd Polaków skierowano do Rzeszowa, a Ukraińców do Armii Radzieckiej. Z Gródka do Rzeszowa szliśmy blisko dwa tygodnie, zatrzymując się po drodze na dłuższe postoje. Jeszcze zanim dotarliśmy do Przemyśla moje drewniaki, w których wyruszyłem z domu, rozleciały się, toteż w dalszą drogę odbywałem boso. Nie byłem resztą wyjątkiem. Również o żywność musieliśmy w zasadzie starać się sami. Mimo jednak tych ciężkich warunków, wszyscy jak jeden dotarliśmy do naszej jednostki w Rzeszowie, nikt nie zdezerterował. Do tej samej jednostki, a nawet działonu przydzielono kilku mieszkańców Wojtkowej, moich znajomych lub kolegów. Wśród nich znaleźli się miedzy innymi Kalinowski, dwóch Piekarskich, Kwolek , Madej.
W Rzeszowie jeszcze przez blisko dwa miesiące chodziliśmy w cywilnych ubraniach. Była jesień, poranki były zimne, a nieraz nawet mroźne, toteż ćwiczenia rozpoczynano z nami dopiero po godzinie 9,00, kiedy ziemia ociepliła się nieco - bo jak już wspomniałem - nie wszyscy posiadali buty. Po przeszkoleniu , umundurowaniu i uzbrojeniu, nasza jednostka wchodząca w skład II Armii Wojska Polskiego wyruszyła na przełomie roku 1944 – 1945 na front. Przeszedłem cały szlak bojowy Armii. Walczyliśmy nad Nysą, Szprewą, zdobywaliśmy Budziszyn i Drezno. Przez cały czas byłem celowniczym działka 76 mm strzelającego na wprost.
Po wojskowym rozdziale mojego życia, pozostał mi w 1947 roku mundur pełniący teraz rolę cywilnego ubrania, medale bojowe, pamiątki oraz skierowanie od zastępcy dowódcy jednostki do Komitetu Powiatowego Polskiej Partii Robotniczej-„prosi się o udzielenie pomocy zdemobilizowanemu żołnierzowi Władysławowi Tarnawskiemu...”. Dalej była krótka opinia, widocznie nie najgorsza, kiedy sekretarz Komitetu Powiatowego PPR w Przemyślu Mieczysław Trześniak po skonsultowaniu się z aktywem gospodarczym powiatu, a między innymi Józefem Tomczykiem Prezesem Powiatowego Związku Samopomoc Chłopska zaproponował mi; ”Pochodzicie z Nowosielec, może więc wrócicie w swoje strony? Szukamy do Wojtkowej wójta”. Zatkało mnie z przerażenia i to podwójnie! Gdzieś tam w podświadomości powstał kult do osoby wójta- najważniejszego po księdzu człowieka w gminie, bogacza, któremu chłopi kłaniali się w pas.
W Wojtkowej wójtem przed wojną był właściciel folwarku w Jureczkowej Kropiński. Ja i wójt!. Dwudziestojednoletni chłopak w jednym, jedynym drelichowym mundurze stanowiącym cały jego majątek, bez doświadczenia, praktyki, bez zielonego pojęcia o administrowaniu gminą. Był jednak i drugi powód do zaskoczenia; w Wojtkowej gminy nie było od 1945 roku, kiedy to zarząd gminy i posterunek milicji spaliła sotnia Burłaka. Poszło wtedy z dymem 40 budynków we wsi, banderowcy zamordowali i uprowadzili ze sobą do lasu 17 osób. Zginął komendant posterunku Wilczak, kilku ormowców, a wśród nich Szeremeta , Kalinowski, Kuźmiński. Udało się uratować od ognia budynek szkoły, było to zasługą Jana Witkowskiego, który mimo niebezpieczeństwa w porę zalał rozszerzające się płomienie. Po tym napadzie posterunek zlikwidowano całkowicie zalecając milicjantom z Birczy i Żohatyna zaglądanie od czasu do czasu w te okolice po to tylko, aby miejscowi chłopi wiedzieli, że oprócz band UPA, niepodzielnie tam grasujących, jest jakaś władza ludowa, na razie słaba, trochę abstrakcyjna, ale w każdym razie istniejąca. Tą samą role spełniali żołnierze 28 pułku piechoty z Przemyśla, którym dowodził pułkownik Wygnański. Byli oni postrachem dla band i nie raz dobrze przetrzepali im skórę. Nie obchodziło się jednak bez ofiar po stronie żołnierzy, niejeden stracił w tym rejonie życie. Siedzibą gminy z jej jedynym pracownikiem, sekretarzem Romanem Lenczakiem ulokowano tymczasowo w Przemyślu. Romana Lenczaka dzieliło od oddanych mu pod opiekę mieszkańców Wojtkowej, Nowosielec, Wojtkówki, Trzciańca, Jureczkowej, Grąziowej ponad 50 kilometrów.
Niezbyt bojową musiałem mieć minę, gdyż Mieczysław Trześniak zaczął dodawać mi otuchy i namawiać;- „Co się łamiesz! Frontowiec, a z wójtem nie dasz sobie rady?” Zgodziłem się. W arkana sztuki zarządzania gminą wprowadzali mnie przez kilka dni wicestarosta Zygmunt Felczyński , kierownik wydziału administracyjnego starostwa Władysław Teluk , jeden z nielicznych wówczas członków partii, w oświacie szkolnej Tadeusz Uchwat i kilku innych pracowników starostwa. Dostałem nominację na wójta, pistolet z nabojami, dwa granaty od starosty Bieleckiego na drogę, a pepeszę z Komendy Powiatowej ORMO. Tak wyposażony wyruszyłem wraz z Romanem Lenczakiem sekretarzem zarządu gminy do Wojtkowej. W tej pierwszej podróży towarzyszyli nam WOP- iści z placówki w Wojtkowej oraz oddział milicji, którym dowodził komendant powiatowy MO Adam Hnat. W komitecie partii dano mi dodatkowe zadanie, zorganizowanie koła Polskiej Partii Robotniczej i ORMO. Obiecałem. Były im one potrzebne. Trzeba było na kimś oprzeć pracę, szukać sprzymierzeńców nowej władzy, a o tych nie było wówczas łatwo. Nie , nie dla tego żeby chłopi byli niechętni nowemu ustrojowi, przeciwnie- mieli do niego wiele sympatii, reforma rolna zrobiła bowiem swoje, lecz dlatego, że się bali. Wojtkowa i okolice znajdowały się praktycznie we władaniu band UPA. Banderowski terror i strach o życie, które wówczas niewiele znaczyło, zamykały ludziom usta, zmuszały do posłuszeństwa, do zdawania zboża, mięsa i innych produktów rolnych na rzecz sotni Burłaka. Za kontakty z milicją, wojskiem, za sprzyjanie władzy ludowej, za niewykonanie rozkazów UPA groziła śmierć. Odnosiło się to nie tylko do Polaków. Jednakowy terror stosowały bandy w stosunku do spokojnych i lojalnych obywateli narodowości ukraińskiej. W Trzciańcu upowcy powiesili ukraińską rodzinę Babickich za to, że jeden z Babickich zamiast zgłosić się do UPA (banderowcy rozsyłali karty mobilizacyjne) uciekł na ziemie zachodnie. W Grąziowej bandyci z pod znaku tryzuba wymordowali rodzinę Kaniów (ojca i dwóch synów) za to, że jeden z braci służył w Wojski Polskim. Żona Kazimierza Markowicza z Jureczkowej zginęła, bo odmówiła banderowcom żywności. Podobne przykłady można byłoby mnożyć.
Zbliżała się wiosna 1947 roku kiedy zakwaterowaliśmy w Wojtkowej, w budynku znajdującym się naprzeciw strażnicy Wojsk Ochrony Pogranicza. Gdyby nie obecność żołnierzy, utrzymanie gminy w Wojtkowej byłoby niemożliwe. Porucznikowi Franciszkowi Gajdemskiemu i jego podwładnym, a także sąsiedniej strażnicy dowodzonej przez porucznika Gałuzę mogliśmy zawdzięczać możliwość pracy i organizowania administracji na terenie gminy. A problemów, spraw drobnych i poważnych nazbierało się wiele. Obywatele nie mieli dowodów osobistych, nie funkcjonował handel, nie było komu rozsądzać sporów. Więcej , na wójta spadł obowiązek- bez względu na jego osobiste przekonania- zatroszczenie się o to, ażeby w miejscowym kościele przynajmniej od czasu , do czasu mogło odprawić się nabożeństwo. Księdza do kościoła w Nowosielcach trzeba było dowozić z Ropienki i to pod ochrona WOP-istów. Ludzie byli mu wdzięczni, że się na to decydował, wiedząc co może go spotkać z rąk banderowców. Ksiądz Folta nie odmawiał tej posługi, co tydzień lub dwa siadał na chłopskiego konia i jechał na oklep do Nowosielec. Jego poprzednika, księdza Ryczana banderowcy chcieli zabić w czasie jednej z takich wypraw. Miał jednak szczęście, bowiem tą samą drogą , kilkanaście minut przed nim jechali dwaj radzieccy oficerowie. Zginęli obaj, ksiądz ocalał.
Czegóż to zresztą wójt nie robił. Nałożone na mnie obowiązków jak na konia. Nie żałowano ich gdyż koń był młody i bojowo wyglądał- miał wojskowy mundur, pepeszę, granaty za pasem i pistolet. Jadłem, urzędowałem, spałem z tym wszystkim w strażnicy lub na stole w gminie. Nie tylko dla dodania sobie otuchy ale tak na wszelki wypadek...A bać się miałem czego. Ja i porucznik Gajdemski otrzymaliśmy kilkakrotnie wyroki śmierci od UPA. Z tego nie można się śmiać , ani też bagatelizować. Wyrok mógł być wykonany w każdej chwili, toteż pilnowaliśmy się dobrze, trzymając się zasady, że strzeżonego Pan Bóg strzeże. Kiedy przychodziło mi jechać do sąsiedniej wsi, brałem do towarzystwa żołnierza. Kiedy jechałem na odprawę do Przemyśla, również dostawałem eskortę. Do lica 1947 roku, to jest do czasu rozbicia band w tym rejonie powiatu, do Przemyśla jeździłem zawsze przez Ropienke, Olszanicę, Jasło, Rzeszów. Taka podróż w jedną stronę trwała dwa dni. Do Ropienki lub Olszanicy konwojowali mnie WOP-iści, potem już sam jechałem pociągiem. Umawiałem się z dowódcą strażnicy kiedy będę wracał, a on znowu wysyłał po mnie żołnierzy. Od lipca 1947 roku droga była już krótsza, jechałem furmanką lub konno do Birczy, stąd „młotkiem” do Przemyśla. „Młotkiem” nazywaliśmy stary wychodzony samochód napędzany gazem drzewnym, którego właścicielem był obywatel o nazwisku Młotek. Samochód kursował co kilka dni na trasie Bircza- Przemyśl dowożąc towar i ludzi. Siedziało się na wierzchu wozu i jechało do miasta. Przed Krępakiem Młotek stawał , wychodził z szoferki i zbierał za przejazd pieniądze od „łebka”. Kiedy wszyscy zapłacili, ruszaliśmy w dalszą drogę. Gruchot nazywany szumnie samochodem, ledwie trzymał się kupy i z trudem pokonywał wzniesienie. Bywało, że stawał pod górą, wówczas Młotek prosił. „Idźcie państwo piechotą pod górę, ja was dopędzę tylko zreperuje gruchota”. Szliśmy, a Młotek zostawał przy samochodzie. Majstrował godzinę, dwie, a pasażerowie szli wolno w kierunku miasta. Doganiał nas po kilku kilometrach, a zdarzyło się , że dopiero koło Krasiczyna. Siadaliśmy uradowani i podróż trwała dalej. Z powrotem było to samo. Młotek i jego samochód na „holzgaz” pozostanie mi na zawsze w pamięci.
Wszystko było wówczas jak w westernie, jak w dobrym westernie! A jakie były drogi! Z Wojtkowej do Kuźminy można było dostać się tylko pieszo lub furmanką, dalej droga była nieco lepsza, na tyle jednak zła, że w wielu miejscach trzeba było złazić z samochodu, znosić z lasu gałęzie, układać pod koła, pchać wóz co sił w mięśniach. A przy tym wszystkim mięć się na baczności i uważać czy czasem banda gdzieś z lasu nie wyskoczy. Nigdy człowiek nie był pewny. Nawet widok wojska nie radował na takim odludziu, zdarzało się bowiem, że banderowcy przebierali się w polskie mundury.
W listopadzie 1946 roku banderowcy przebrani w polskie mundury napadli na mieszkańców Birczy wracających z targu w mieście. Obrabowali ich i uprowadzili ze sobą do lasu. Milicjant Albin Wahman i żołnierz WP przepadli bez wieści. Zdarzało się też, że upowcy przedstawiali się za żołnierzy 28 p.p. i aby zrazić do wojska polskiego ukraińską ludność rabowali jej żywność, bili.
Do trzech kół PPR, które zorganizowałem wstąpiło w ciągu trzech miesięcy ponad 100 ludzi. Michał Różyło, Józef Kalinowski, Jan Piekarski, Zofia Polechońska, Jan Markowicz, Mikołaj Buczkowski i wieli innych mieszkańców gminy. Pomagali oni w rozwiązywaniu wielu spraw, bardzo się przydali, angażowali się do wielu prac i dobrze przyczyniali się do umocnienia władzy ludowej.
Pomoc WOP-istów była również przydatna, nie mogliśmy jednak na dłuższą metę liczyć na żołnierzy. Zorganizowaliśmy pluton ORMO. Początkowo, dokąd w maju nie otwarto ponownie posterunku międzygromadzkiego w Trzciańcu, spełniał on poważną rolę w utrzymaniu ładu i bezpieczeństwa w gminie. Z tym posterunkiem to sprawa nie była prosta. Miał być w Trzciańcu, a ponieważ nie było tam ludności przeniosłem go do Nowosielec przydzielając jako lokum opuszczoną plebanię. Za tą decyzję dostałem wycisk od komendanta powiatowego MO Adama Hnata. Ostatecznie jednak zaakceptował moją samowolną decyzję.
Sołtysi chociaż naciskani przez UPA (wszyscy Ukraińcy z wyjątkiem Markiewicza w Nowosielcach) zaczęli z gminą współpracować. Przystąpili do ściągania podatków od chłopów i opłat na powszechną elektryfikację. Głównie jednak nasze wysiłki koncentrowaliśmy na wydawaniu zaświadczeń tożsamości, wysyłaniu chętnych na Ziemie Zachodnie, namawianiu Ukraińców ażeby zrywali z ruchem nacjonalistycznym. Nie wystarczyło jednak zlecić zadania sołtysom , trzeba było samemu ruszyć w teren , brać udział w zebraniach wiejskich, powiedzieć coś niecoś, zaapelować o sumienne wywiązywanie się z obowiązków względem państwa. Zebrania na wsi odbywały się najczęściej wieczorem , toteż niebezpieczeństwo było większe. Do Grąziowej - centrum band UPA, wybierałem się zawsze w towarzystwie WOP-istów. Siedzieli ze mną w świetlicy lub spacerowali po wsi. Na dworze było ciemno, w izbie lampa naftowa rozjaśniała ciemności i stół, przy który zawsze siedział sołtys i ja. Kiedy przemawiałem do ludzi , z zakamarków mózgu wypełzała natrętna myśl – a jeśli tam za oknem stoi banderowiec , jeśli teraz mierzy do mnie, jeśli pociągnie za spust karabinu....wówczas , ani zipnę. Na szczęście był to strach i nic więcej. Obecność żołnierzy robiła swoje , a poza tym w zagrożonych wsiach zebrania organizowało się bez uprzedniego zawiadomienia na zasadach zaskoczenia.
W kwietniu 1947 roku rozpoczęła się akcja przesiedleńcza Ukraińców na Ziemie Zachodnie i przystąpiono do likwidacji band w ramach akcji prowadzonej pod kryptonimem „Wisła”. Akcje przesiedleńczą prowadzili w Wojtkowej Kościuszkowcy. Polacy byli na okres przejściowy (na czas trwania walk z UPA) kierowani do Ropienki i Tyrawy, Ukraińcy na Ziemie Zachodnie. Wyjechali z Olszanicy, gdzie podstawiono pociągi dla ich potrzeb. Zdarzało się jednak i to dość często, że wraz z Ukraińcami wyjeżdżali Polacy. Bywało więc tak , że w jednym transporcie jechały rodziny ukraińskie, których członkowie byli w UPA i rodziny polskie, które straciły swych najbliższych w wyniku działalności ukraińskiego faszyzmu. Nie pomagały tłumaczenia- ci Polacy mieli dosyć ciężkie życie , nie wierzyli w pokój w tych stronach, w możliwość życia i zagospodarowania. banderowcy palili opuszczone zabudowania chłopskie , niektóre wsie jak np. Jureczkowa , Arłamów, Jamna, Grąziowa znikły z powierzchni ziemi. O tym , że kiedyś kwitło w nich życie świadczyły opuszczone sady, kikuty spalonych zabudowań zarastające pokrzywami i zielskiem kominy domów. Dojrzały żyto, pszenice, jęczmień, a tu nie było kim tego sprzątać. Zjeżdżali się ochotnicy do pracy z sąsiednich powiatów, z przeworskiego, łańcuckiego, rzeszowskiego, ściągały oddziały wojska. Od świtu do zmroku koszono i młócono zboże. nad bezpieczeństwem kosiarzy czuwali żołnierze patrolujący okolice i tropiący niedobitki band UPA, które nadal ukrywały się w lasach. I chociaż nie wszystko udało się zebrać z pól , większość ziarna ocalała. Chleb był potrzebny państwu, toteż nie żałowaliśmy trudu i potu, byle zebrać jak najwięcej. Żniwa tego lata przeciągnęły się długo. Łącznie odstawiliśmy państwu 900 ton ziarna. Do młócenia zboża i jego transportu przysłano nam z krakowskiego różne stare i mało przydatne maszyny oraz 30 samochodów. Nie mało trudu kosztowało pilnowanie stert wymłóconego ziarna. Obawialiśmy się bowiem o to, ażeby słomy i magazynów nie spalili nam banderowcy- rozbici wówczas , ale nadal aktywni. Trzeba było pomyśleć o zaopatrzeniu robotników i miejscowej ludności w artykuły pierwszej potrzeby. Dotychczas na zakupy jeździli ludzie do Ropienki lub odległej o 24 km Birczy. z początkiem 1948 roku uruchomiliśmy sklep w gminie. Jakaż z nim była wygoda, ileż sprawił ludziom radości, choć zaopatrzenie w artykuły nie było nadzwyczajne. W każdym razie, od tego czasu sól, cukier , zapałki i nafta były na miejscu. Chleb piekli sobie chłopi sami, mleko miał każdy , z ziemniaków i zboża pędzono bimber. W zasadzie nie wolno go było robić, ale któż na to zwracał uwagę- wójt i milicjanci byli od tego, ażeby ocenić jego jakość przy okazji wesel, chrzcin i innych uroczystości. Rok wcześnie w 1947 otworzyliśmy szkołę podstawową w Nowosielcach, a w 1948 roku w Wojtkowej. Przy jej organizacji pomógł nam Tadeusz Uchwat , ówczesny pracownik inspektoratu, działacz partyjny. Na długo pozostanie w pamięci ludzkiej uroczystość złożenia przysięgi przez pierwszych uczniów nowo otwartej szkoły w Wojtkówce. Nie obeszło się bez łez wzruszenia.
Pod koniec 1947 roku życie w gminie Wojtkowa zaczęło się powoli normować, umacniały się koła PPR, powołaliśmy Komitet Gromadzki, którego zostałem sekretarzem, rozkręcała się powoli praca polityczna. Gazety, a między innymi Trybunę Robotniczą otrzymywaliśmy za pośrednictwem Komitetu Powiatowego PPR w Przemyślu. Rozdziałem prasy zajmowali się w Przemyślu Szałajko i Włodzimierz Hołowid, kolporterze KP, a rozprowadzaniem w terenie i zbieraniem pieniędzy- sekretarze komitetów gromadzkich, bądź sekretarze kół. Jeśli chodzi o teren gminy Wojtkowa , mnie przypadła w udziale funkcja kolportera. Odkładano w komitecie każdego dnia 50 gazet dla komitetu gromadzkiego w Wojtkowej. Po dwóch tygodniach- a częściej nigdy do Przemyśla nie przyjeżdżałem- gazety ważyły 50 kilogramów. Jak i czy je zabrać? Tłumaczyłem , wyjaśniałem, że sam piechotą ledwie do gminy Bircza zajdę , ale nie pomagało. Trzeba było zabrać Trybunę i płacić za nią należność. Chłopi , jeśli oczywiście gazety w ogóle dowiozłem do Wojtkowej, zwracali mi pieniądze, większą jednak część należności musiałem uiszczać z własnej kieszeni, z poborów wójta, a w 1947 roku nie były one wielki- wynosiły 4000 zł miesięcznie. Na szczęście nie miałem rodziny, a dla kawalera wystarczało. W 1947 roku powstała Gminna Rada Narodowa w Wojtkowej. Jej przewodniczącym został Michał Różyła z Nowosielec. Radni włączyli się do wielu prac społecznych i gospodarczych. Miedzy innymi wybudowali świetlicę w Wojtkowej, przeznaczając na ten cel opuszczony budynek „proświty”, z sąsiedniej, opuszczonej przez mieszkańców wsi. Przy budowie pracowali wszyscy , a przodowali PPR-owcy. W Nowosielcach postawiliśmy sklep w oparciu o budulec uzyskany z Grąziowej. W pracach angażowali się również milicjanci, którzy przyjęli na siebie trudny obowiązek troski o nasze bezpieczeństwo , lecz także tępienia wszelkiego złodziejstwa, nadużyć itp. zjawisk, a ściągali w te okolice najrozmaitsi kombinatorzy, ludzie którzy chcieli wykorzystać okazje i obłowić się. Przypominam sobie nawet takiego cwaniaka, który sprzedawał zastraszonym ludziom kwity upoważniające ich do zbierania grzybów w lesie.
W 1948 roku , kiedy już w terenie uspokoiło się , broń mi już nie była potrzebna. Pistolet postanowiłem oddać staroście, lecz za nim to nastąpiło zechciało mi się po raz pierwszy z niego wystrzelić. Powiesiłem kartę na drzewie, zmierzyłem się, pociągnąłem za spust...słyszę trzask iglicy i nic. Myślę sobie – przemoknięty nabój. Próbuje drugi raz. Znowu to samo. Pistolet nie wystrzelił ani razu. Miałbym z niego pożytek w przypadku niebezpieczeństwa! Prawdę jednak powiedziawszy nigdy w niego nie wierzyłem, jako żołnierz miałem większe zaufanie do pepeszy i ona mi stale towarzyszyła. Ugniatała mi ramie, ale dzięki niej miałem poczucie bezpieczeństwa . Wójt w mundurze i z pepeszą!

Władysław Tarnawski


Komentarze do wpisu
dodano: 16 grudnia 2010 19:51

Witam,
Prawdopodobnie jestem rodziną z wspomnianą w tekście Zofią Polechońską.
Mój 2 arek1285@o2.pl
autor arek1285

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz