IPN BU 1554, t. 48, k. 45 - 49
Dnia 18.12.1945 r.
Sprawa nr 389
Tyljak Josyf – „Worobczyk”
strzelec SKW, schwytany
przez WP i po 3-ch miesiącach
wypuszczony.
Protokół.
Personalia:
Tyljak Josyf, syn Dmytra i Tekli, strzelec SKW, pseudonim „Worobczyk”, urodzony 4.01.1923 r. we wsi Stańkowa, Ukrainiec, 3 klasy szkoły powszechnej, wolny, sympatyk, zamieszkały w Stańkowej.
Sprawa:
Dnia 22.08.1945 r. w lesie nad wsią Zawadką stacjonował oddział SKW. Na przysiółku wsi Zawadka Borsukowce, 4 strzelcy z tego oddziału, a mianowicie: „Worobczyk”, „Żajworon”, „Husak” i „Czaban” gotowali jedzenie dla tego oddziału. O godzinie 15-ej po południu nadeszło od strony Kuźminy WP w sile 100 żołnierzy i obskoczyli chatę, w której wspomniani strzelcy gotowali kolację. Strzelec „Czaban” uciekł, a 3-ch innych WP schwytało żywcem.
W dniu 21.09.1945 r. wypuszczono „Worobczyka” i „Husaka” z więzienia w Rzeszowie.
Sprawa:
Po ukończeniu 3 klasy szkoły powszechnej pracowałem aż do 1942 r. w gospodarstwie mojego ojca. W 1942 roku pojechałem do Niemiec i pracowałem u jednego gospodarza aż do grudnia 1943 r. W tym miesiącu dostałem 14 dni przepustki i pojechałem do domu. W czasie przepustki złożyłem wniosek o zwolnienie mnie z pracy w Niemczech, i kiedy ta sprawa została dla mnie pomyślnie załatwiona, pozostałem w domu. W sierpniu 1945 r. wstąpiłem do SKW.
W dniu 22.08.1945 r. nasz oddział stacjonował w lesie koło przysiółka Borsukowce. Dowódca czoty wyznaczył mnie i strzelca „Husaka” do gotowania obiadu i kolacji w chacie Melnyka Iwana. Po obiedzie do tej chaty przyszli dwaj strzelcy z naszego oddziału: „Czaban” i „Żajworon” oraz gospodarz z Zawadki Marijan Pisz; oni wszyscy we wsi zbierali dla nas ziemniaki na kolację. Obaj strzelcy byli bez broni, a ponieważ byli głodni, kazali sobie dać jeść.
Idąc do spiżarni po chleb zobaczyłem w sieniach żołnierza w polskim mundurze, który krzyknął: „Stój, ręce do góry!” Gdy zorientowałem się, że to polski żołnierz, skoczyłem do stajni, stamtąd tylnymi drzwiami do zagaty, a potem przeskoczywszy parkan wbiegłem do potoku, znajdującego się w odległości 10 metrów. Za mną co prawda posypało się kilka serii z PPSZ, ale niczego mi nie zrobili. Ponieważ pomiędzy potokiem a lasem było czyste pole, pobiegłem w kierunku wsi. Po przebiegnięciu 50 metrów potokiem zobaczyłem przed sobą w odległości 10 metrów 10 polskich żołnierzy, którzy już trzymali broń zwróconą w moją stronę i krzyknęli:
„Stój, ręce do góry!”
Widząc, że położenie jest bez wyjścia, podniosłem ręce do góry. Przyskoczyli do mnie i nie robiąc rewizji bili, gdzie popadło kolbami karabinów przez prawie 10 minut. Pobili mnie tak ciężko, że rany zagoiły się dopiero po 2-ch miesiącach. Podczas bicia krzyczeli:
„Kurwa twoja banderowska mać! Ilu Polaków zamordowałeś?!”
Słyszałem, jak mówili pomiędzy sobą, że jeden banderowiec im uciekł. Poprowadzili mnie koło chaty, w której gotowaliśmy jedzenie. Na ziemi leżeli już związani: „Husak”, „Żajworon”, gospodarz Melnyk Iwan i Pisz Marijan; „Czabana” nie było. Od razu domyśliłem się, że on uciekł. Także mi związali ręce z tyłu i kazali leżeć twarzą do góry tak, jak już leżeli pozostali aresztowani.
Żołnierze z WP przynieśli z ogrodu tyczki, kazali mnie, „Husakowi” i „Żajworonowie” obrócić się twarzą do ziemi i zaczęli nas bić. Po kilku minutach przestali bić i znowu kazali odwrócić się twarzą do góry. Wtedy jakiś oficer spytał nas, skąd jesteśmy i jak się nazywamy. Pierwszy powiedziałem, że pochodzę ze Stankowej i podałem swoje prawdziwe nazwisko. Także „Żajworon” powiedział, że pochodzi ze Stakowej i nazywa się Sucharipa Osyp; „Husak” także podał swoje nazwisko (prawdziwe). Gospodarzy Melnyka i Pisza bili także, ale słabiej. Melnyk na pytanie Polaków powiedział, że przebywaliśmy u niego w sumie 2 dni. Na zapytanie oficera WP, co tu robiliśmy, że zabrali nas banderowcy do obierania kartofli, a my nic wspólnego z banderowcami nie mamy, musieliśmy iść, bo przyszło po nas 4-ch banderowców z bronią. W tej chwili polscy żołnierze wynieśli z chaty 2 karabiny i 2 niemieckie bluzy.
Jeden karabin był mój, a drugi „Husaka”; bluzy także były nasze. Przyznałem się do mojej bluzy, bo ona była już trochę obszarpana, a 2 karabiny pozostawili banderowcy, którzy zobaczywszy Polaków uciekli do lasu. Wspomniany polski oficer spytał mnie, gdzie są banderowcy, a ja powiedziałem wtedy, że w lesie koło Borsukowce, bo stamtąd biorą żywność. Ilu ich tam jest nie powiedziałem, mówiąc – nie wiem. Zapytani „Husak” i „Żajworon” także nie podali ilości banderowców mówiąc, że tam nie byli, bo po obiad przychodzili 2 banderowcy. Polacy jednak nie bardzo nam wierzyli, i zaczęli znowu nas bić tyczkami. Następnie pytali nas, gdzie są banderowcy i gdzie znajduje się banderowski bunkier. Przez cały czas mówiliśmy, że nie wiemy.
O kryjówce ja wiedziałem, a ci dwaj w ogóle nie wiedzieli.
Potem „Żajworona” wzięli na bok i postawiwszy jego w kartoflach powiedzieli:
„Powiedz, gdzie jest bunkier, bo cię zastrzelimy jak psa!”
Kiedy ten powiedział, że nie wie, wystrzelili mu dwa razy nad głową. Potem kazali wstać mnie i „Husakowi”, „Husaka” i „Żajworona” prowadzili osobno, a mnie razem z gospodarzem Piszem także osobno. Cały czas koło nas był jeden polski żołnierz, 40-letni, on powiedział do nas:
„Gdyby nie wy, to ja już dawno byłbym przy żonie.”
Inni żołnierze śmieli się z niego, że dostanie za nas premię. Potem prowadzili nas przez las z Zawadki do Trościańca; po drodze o nic nie pytali. Nad wioską ustawili się w tyralierę i tak weszli do wsi, strzelając za ludźmi, którzy uciekali. Z jednej chaty wyszedł nieznany mi gospodarz. WP chciało zabrać go ze sobą, a gdy się opierał, jeden żołnierz wystrzałem z karabinu zabił go na miejscu.
W Trościańcu poprosiłem pilnującego mnie żołnierza, żeby rozkuł mi ręce, ale on tego nie uczynił. Potem mnie i Pisza wsadzono na wóz i tak zawieźli nas do Wołkowyi. Do tego samego pokoju, gdzie nas umieszczono, przyprowadzili także „Żajworona” i „Husaka”. Widział nas polski kapitan, ale o nic nie pytał. Żołnierze powiedzieli mu, że koło Zawadki było więcej banderowców, ale oni uciekli. Potem zaprowadzili nas do piwnicy, oddalonej o 300 metrów od sztabu wojskowego. W tej piwnicy zastaliśmy już 8 osób. Było 2-ch gospodarzy z Roztoki, jeden chłopiec z Trościańca, a skąd pozostali – nie wiem. W nocy przychodzili do nas polscy żołnierze i każdego bili. Kazali śpiewać pieśni ukraińskie i naśmiewając się mówili:
„Kurwa wasza mać, my wam damy Ukrainę!”
Następnego dnia milicja ze wsi Wojtkowa zwolniła 2-ch gospodarzy z Roztoki, zapisując jeszcze od nich jakieś dodatkowe zeznania. Na śniadanie przynieśli nam wiadro zupy, ale nikt nie jadł, bo w tym czasie milicjanci wszystkich nas mocno bili.
O godzinie 9-ej tego dnia około 200 żołnierzy wyjechało z Wojtkowej zabierając nas ze sobą. Kiedy przejeżdżaliśmy przez wieś Grąziowa i Krajna, wojsko kazało nam rozkopać mogiłę usypaną na cześć poległych bojowników.
W Grąziowej schwytali wtedy sołtysa i nieznaną mi kobietę. Cały oddział zatrzymał się w Łodzince. Aresztowanych zaprowadzili do stodoły, a mnie pierwszego zaprowadzili do kapitana. W kwaterze kapitana było jeszcze 2-ch żołnierzy z grubymi drążkami. Wspomniany kapitan powiedział do mnie:
„Tutaj jest sąd polowy. Musisz mówić prawdę, bo będzie z tobą źle!”
Tak powiedział wskazując na żołnierzy stojących z kijami bukowymi. Tak oto rozpoczęło się przesłuchanie. Kapitan pytał mnie, jak się nazywam, gdzie mnie wojsko schwytało, i co ja tam robiłem. Powiedziałem, że mnie i tych dwóch banderowcy zabrali do strugania ziemniaków, i żebyśmy nie uciekli, koło nas postawili wartę, która uciekła przed wojskiem. Opowiadałem, że kiedy banderowcy przyszli po mnie, mama bardzo płakała, bo nie chciała mnie puścić, ale ci, którzy po mnie przyszli, powiedzieli, że wykonują tylko rozkaz „Medwedia”. Kapitan spytał mnie, czy znam „Medwedia”, odpowiedziałem, że nie widziałem i nie znam. Kapitan zapisywał wszystko co mówiłem. Na pytanie, czyje karabiny pozostały w chacie, powiedziałem, że pozostawili je banderowcy, którzy nas pilnowali, i którzy zobaczywszy wojsko polskie, uciekli. Po przesłuchaniu nas wszystkich wyprowadzono na łąkę [trawę] i położono twarzą do ziemi. W Łodzince aresztowali 2-ch mężczyzn i jedną kobietę, których po przesłuchaniu zwolnili.
Po dwóch godzinach przyszło 6-ciu żołnierzy i odstawiło nas do Birczy. W piwnicy, do której nas zapędzili, oprócz nas nie było nikogo. Po godzinie czasu przyprowadzili do nas jakiegoś mężczyznę. Powiedział, że jest Ukraińcem, ożenił się z Polką, a aresztowali go za to, że żona przeniosła metrykę. W pierwszej kolejności wezwano na śledztwo Melnyka Iwana, a następnie mnie.
W kancelarii, do której mnie zaprowadzili, było 3-ch milicjantów; jeden siedział za stołem, a dwaj przechadzali się z nahajami po pokoju. Ten, który siedział za stołem, powiedział do mnie:
„A teraz mów wszystko prawdziwie, bo będzie gorzej! Zgnijesz tutaj w piwnicy!”
Udając, że niczego nie wiedzą, pytali mnie, jak się nazywam, skąd pochodzę, i jak zostałem aresztowany. Temu milicjantowi opowiedziałem to wszystko, co i kapitanowi we wsi Łodzinka. Milicjanci jednak mi nie wierzyli i mówiąc, że jestem banderowcem, bili gumowymi pałkami aż do nieprzytomności. Przedtem kazali mi rozebrać się do naga. Kiedy straciłem przytomność, wylali na mnie wiadro wody. Kazali mi wstać i nadal mówili:
„Powiedz lepiej prawdę, przyznaj się do wszystkiego, a puścimy cię do domu”.
Po przerwie znowu powiedział:
„My wiemy, że ty nic nie jesteś winien. Ty jesteś jeszcze młody i sam nie wiedziałeś, co robisz. Lepiej przyznaj się, a wszystko będzie w porządku.”
Kiedy nadal nie przyznawałem się do niczego, znowu zaprowadzili mnie do piwnicy. W nocy na śledztwo chodził „Żajworon” i „Husak”.
W dniu 24.08.1945 r. o godzinie 8-ej rano nas wszystkich 12-tu aresztowanych zabrali na samochód i powieźli przez Przemyśl do Rzeszowa. Pomiędzy aresztowanymi byli 2 gospodarze z Brzeżawy, a mianowicie Jurczyszyn Iwan i Bodnar Iwan; z Lipy Baczyk Wołodymyr, z Żohatyna – Wojtowycz, z Liachawy – sołtys; innych aresztowanych z nazwiska nie znam.
W Rzeszowie zaprowadzili nas prawdopodobnie na MO. Potem mnie samego zaprowadzili do pokoju, w którym zastałem jeszcze jednego aresztowanego. Jak dowiedziałem się później, był to rojowy, którego gdzieś pod Przemyślem schwytali w kryjówce z całym rojem. Ten rojowy nazywał się Switljak, był wysokiego wzrostu, blondyn. Wspomniany major czytał z wykazu następujące pseudonimy: „Soroka”, „Worona”, „Sowa”, „Hrab” i inne, których sobie nie przypominam. Switljak wtedy mówił, czy taki jest, czy go nie ma. Ja przez cały czas stałem z boku. Po przeczytaniu tego spisu kapitan przechadzając się po pokoju przystąpił do mnie, i mocno uderzył pięścią w nos, oraz powiedział przy tym:
„Ty banderowcu przeklęty, gdzie twój karabin?!”
„Żajworona”, którego także przyprowadzono do tego pokoju, kapitan o nic nie pytał, ani nie bił. Potem przyszedł żołnierz w skórzanej kurtce i zabrał mnie, „Zajworona” i Switljaka do celi, w której zastaliśmy już 30 aresztantów, pomiędzy nimi także aresztowanych z okolic Birczy, jadących tutaj razem z nami. Podszedłem do Switljaka i po poproszeniu o tytoń spytałem, co z nami będzie, i czy będziemy jeszcze żyć. Ten powiedział, że nic strasznego nie będzie, że dadzą jeść i jakoś będziemy żyć.
Po godzinie czasu wszedł żołnierz i krzyknął:
„Teraz wszyscy banderowcy idą na rozstrzelanie. Trzeba trzymać ręce z tyłu i nie oglądać się!”
Wypędzono nas wszystkich na korytarz, ustawiono dwójkami, i wyprowadzono na ulicę. Dookoła nas szli milicjanci z UBP z bronią gotową do strzału. Wszystkich nas zaprowadzono do budynku UBP, tutaj ustawiono nas twarzami do ściany. Jeden z milicjantów powiedział:
„Teraz trzeba ich wszystkich postrzelać.”
Drugi na to odpowiedział:
„Najpierw trzeba ich dobrze wybić, a później postrzelać.”
Po tych słowach dwaj milicjanci przynieśli nóżki od krzesła i bili nimi po kolei każdego aresztowanego; inni bili kolbami karabinów. Aresztowani stojący na drugim końcu szeregu mdleli ze strachu. Milicjanci polewali ich wodą i nadal bili. Mnie wtedy nie bili bardzo, możliwe dlatego, że byłem już poprzednio zbity. Jak długo bili, tego dokładnie powiedzieć nie mogę, przypuszczam, że bili około 2 godziny. Potem pojedynczo przepędzali nas do drugiego pokoju, w którym było dwóch cywilnych z UBP. Oni odbierali nam wszystkie rzeczy i spisali personalia; nazwisk tych, którzy podawali personalia, nie pamiętam. Kiedy już odebrali nam wszystkie rzeczy, wszystkim tym schwytanym w lesie kazano podnieść ręce do góry. Nie zwracając uwagi na tych, którzy podnieśli ręce do góry, podzielili aresztowanych na trzy grupy i zaprowadzili do piwnicy, w której z braku powietrza można było się udusić.
Rano o godzinie 7-ej klucznik otworzył drzwi i 2 aresztowane dziewczyny przyniosły na śniadanie: po 30 dkg chleba i po pół litra kawy. Po śniadaniu wezwano mnie do kancelarii i ponownie spisano personalia oraz pytali, kto mnie schwytał, czy miałem karabin, i jaki jest mój pseudonim. Odpowiedziałem, że karabinu i pseudonimu nie mam, i że WP schwytało mnie w chacie. Po przesłuchaniu znowu zaprowadzili mnie do piwnicy. Kiedy byłem na przesłuchaniu, kierownik zarządził, aby wszyscy obecni w piwnicy położyli się na betonie i żeby leżeli tak aż do mojego powrotu. Kiedy przyszedłem, klucznik wydawał nam wszystkim rozkazy: „Padnij! Powstań!” i to trwało kilka minut. Przed południem zabrali mnie, „Husaka”, „Żajworona”, Jurczyszyna Mykołę, Bodnara Mykołę z Bryżawy, Kałytę Mychajła i Żelizko Wasyla oraz przeprowadzili do innej piwnicy, w której siedziało już 15 aresztowanych Ukraińców.
Nazwiska ludzi w tej celi były następujące: Primeć Stepoan z Chodorowa, Żurowśkyj Iwan z Kotowa, Szufljak Petro z Iskania, Muzyka Iwan z Kotowa, Paraska z Cisnej (jego imienia nie znam), Słojko Roman z Hankowic, nazwisk innych ludzi nie pamiętam. Przez cały miesiąc nie wzywano mnie na śledztwo. Niektórych wzywano bardzo często, na przykład Słojka z Hańkowic wzywali 19 razy, o co go pytali na śledztwach, tego nie wiem; wiem tylko, że gdy przywozili ludzi z wsi sąsiadujących z jego, to zawsze go wzywali na śledztwo. Aresztowani mówili pomiędzy sobą, że Słojko wszystko sypie. Słojko osobiście przyznał się mi, że był charczowym na kilka wsi i że nosił automat, który oddał Wojsku Polskiemu. Przez ten miesiąc dowiedziałem się, że Zalizko Wasyl, Kałyta Wasyl i Oleśkiw Mychajło byli z oddziałów UPA i że ich znaleziono w kryjówce. Jurczyszyn przyznał się na śledztwie, że był przy SKW i dlatego nigdy go nie bili, a nawet prawdopodobnie po miesiącu zwolnili do domu.
Przez cały miesiąc nikt mnie nie przesłuchiwał; natomiast wykorzystywano mnie do prac, a mianowicie: do noszenia drew i węgla do kuchni. W moim oddziele co drugi, trzeci dzień dyżur miał klucznik Bober Stanisław, który wciąż nas bił żelazną rurką, a pomagał mu w tym Kruczyk Stanisław z Przemyśla, który był kucharzem, a także jeszcze jeden klucznik. Dopiero po miesiącu czasu jeden milicjant z UBP wezwał mnie na śledztwo. Podczas prowadzenia mnie na trzecie piętro prowadzący pouczył mnie, że mam zameldować się w następującej formie:
„Józef Tyljak melduje się na przesłuchanie z zapierdolonej ukraińskiej armii.”
Po wejściu do kancelarii zameldowałem się tak, jak to nakazał milicjant. W kancelarii siedział śledczy, który nic na ten meldunek nie odpowiedział. Był to niski brunet. Po minucie weszło jeszcze dwóch. Śledczy w pierwszej kolejności spisał personalia, spytał gdzie i kto mnie schwytał, i co tam robiłem. Odpowiedziałem, że banderowcy przymusowo zabrali mnie do kuchni obierać ziemniaki, gdzie mnie schwytało WP. Następnie powiedziałem, że nie miałem karabinu, i do Organizacji nie należałem. Kiedy do niczego się nie przyznawałem, ci dwaj, którzy przyszli później, zaczęli mnie bić po plecach nóżką od krzesła. Śledczy przez cały czas był przy tym obecny. Po minucie zabronił milicjantom mnie bić, a do mnie powiedział:
„Po co mamy ciebie bić, lepiej powiedz prawdę, a my cię wypuścimy. Ty jeszcze jesteś młody i potrzebujesz żyć. Jak nie powiesz, to zgnijesz w kryminale.”
Na te pytania znowu mówiłem tak jak poprzednio. A on wtedy: „Kłamiesz! Gotowałeś banderowcom jeść, a mówisz, że do Organizacji nie należysz!” Udając głupiego powiedziałem, że zapisali mnie wtedy, gdy obierałem ziemniaki.
Następnie pytał mnie, kto jest stanicznym we wsi, kto jest charczowym i kto nosi do lasu żywność dla bandy. Powiedziałem, że mieszkam za wsią w przysiółku, że tam jest 30 polskich rodzin i 5 ukraińskich, i że tam banderowcy nie zachodzą. Następnie powiedziałem, że moja siostra wyszła za mąż za Polaka i że mieszka w naszym domu; że mój sąsiad jest przy MO i z nim stale przesiadywałem i nigdzie nie chodziłem (Sąsiad rzeczywiście jest przy MO, ale siostra za Polaka nie wyszła – uwagi „Orłyka”). Tym udowadniałem śledczemu, że o Organizacji i banderowcach nic nie wiem. Dalej pytali mnie, kto ze wsi poszedł do SS Dywizji. Odpowiedziałem, że Liubinśkyj Iwan, Soroka Wasyl, Barna Wasyl, Demko Mychajło i Konopelśkyj Mychajło. Pytał mnie także, kto poszedł do Armii Czerwonej; powiedziałem, że wszyscy się zgłosili, ale wszystkich nie zabrali.
Trzeciego dnia po tym przesłuchaniu do naszej celi przyprowadzili jeszcze 8-iu Ukraińców, a mianowicie: Maksyma Iwana, rodem spod Przemyśla zza granicy, Sorowećkiego Romana z Przemyśla, Baczyka Wołodymyra z Lipy koło Birczy, Prysjażnego Iwana, Iwaszka Wasyla i Bunga Iwana. Wszyscy trzej ostatni z oddziału UPA, schwytani w kryjówce. Wspomniany Maksym, lat 32-34, wysoki, jasny blondyn, w rajtkach. Sorowećkyj, lat 24, wyższy od Maksyma, grubszy, brunet. Kiedy przywieźli obu wyżek wspomnianych, byli bardzo chorzy, tak że nie mogli chodzić, Opowiadali, że ich mocno pobili. Następnego dnia wszystkich zabrali do innej celi, a tych dwóch pozostawili w tej samej.
Co dwa dni wszystkich aresztowanych Ukraińców wyprowadzali na spacer. Z Przemyśla siedziało kilkanaście osób, przeważnie inteligencja, za to, że nie chcieli jechać do USRR. Wspomniany Sorowećkyj prosił mnie, że gdybym wyszedł na wolność, to żebym powiedział jego bliskim, aby przysłali mu następujące rzeczy: spodnie, obuwie, maść borową i cynkową oraz coś z żywności.
Po dwóch tygodniach mojego siedzenia w celi nr 14 wezwali mnie na drugie piętro. Prowadził mnie klucznik Bronek. W kancelarii była jedna panna, jeden cywil z UBP, a drugi w mundurze. W kancelarii spisali protokół i pytali o to samo, co w poprzednich razach na śledztwie. Niczego nowego im nie podałem, a mówiłem to samo, co i poprzednio. Wspomniana panna wypełniała jakiś formularz, a potem kazała mi końce palców włożyć do czarnej farby i ja odbiłem je na tym samym formularzu. Po tym wyprowadzili mnie znowu do mojej celi. Dwa tygodnie później wezwali do tej kancelarii Maksyma i Sorowećkiego i oni także robili odciski palców na jakimś żółtym formularzu.
Tydzień przed moim zwolnieniem wezwano mnie do kancelarii, w której był śledczy, którego przedtem nie widziałem. Śledczy popatrzył na mnie, spytał, jaki jest mój pseudonim, i jak długo byłem w bandzie. Powiedziałem, że pytano mnie o to już kilka razy. Wtedy śledczy zwrócił się do klucznika i powiedział:
„Weźcie tego skurwysyna, bo ja nie mam już sił dzisiaj do niego”;
po tych słowach klucznik wyprowadził mnie znowu do celi.
W dniu 20.11.1945 r. o godzinie 22-ej zabrał mnie klucznik znowu do śledczego, ale już do innego: niski brunet, lat 30; przy nim był także młody żołnierz. Śledczy zapytał mnie, czy znam wszystkich ludzi z mojej wsi. Odpowiedziałem, że znam. Wtedy przeczytał mi następujące nazwiska: Demko Mykołaj, Demko Osyp i Stanysławczyk Iwan. Powiedziałem, że znam wszystkich [wymienionych]. Następnie pytał, kto jest stanicznym, kto jest charczowym, i gdzie banderowcy przeprowadzają zebrania. Obiecał, że wypuści mnie, jeśli powiem prawdę. Ponownie mówiłem, że mieszkam w przysiółku, gdzie mieszkają Polacy, że banderowcy do nas nie zachodzili i słów: staniczny i charczowy w ogóle nie rozumiem. Wtedy śledczy straszył mnie, że będę siedział 10 lat w kryminale. Przy tym przesłuchaniu nikt mnie nie bił i nikt nie krzyczał. Pod koniec śledczy powiedział temu młodemu żołnierzowi, żeby mnie z powrotem zaprowadził do celi. Po drodze ten młody żołnierz powiedział, że mnie wypuszczą do domu.
W dniu 21.11.1945 r. klucznik otworzył drzwi i powiedział: „Tyljak Józek i Tyljak Stanisław zabierać swoje manatki i wychodzić.”
Zabraliśmy swoje rzeczy, chcieliśmy pożegnać się z pozostałymi więźniami, ale klucznik nam nie pozwolił. Ten klucznik zaprowadził nas do kancelarii śledczego, który przesłuchiwał nas poprzedniego dnia. Stosunek śledczego do nas całkowicie się zmienił. Odezwał się:
„Chłopcy, jestem waszym wujkiem. Nie chcę, aby wasze matki płakały z mojego powodu, puszczam was do domu, ale żebyście nie narobili świństwa. Jeśli zobaczycie jakichś banderowców, dajcie znać na MO!”
Odpowiedziałem, że wszystko to, co mi nakazują, będę wykonywał. O tym jak mam śledzić za banderowcami, nie pouczył nas. Po tym śledczy kazał nam obu podpisać formularz. Dokładnej treści formularza nie przypominam sobie. Wiem tylko, że nie wolno było mówić, co dzieje się w więzieniu i o co nas pytali, bo za to, jeśli zdradzimy, to czeka nas 3 lata więzienia. Obaj podziękowaliśmy śledczemu za zwolnienie, a on wtedy wręczył nam zaświadczenia o zwolnieniu.
Po moim przyjściu do domu dowiedziałem się od mojej matki, w jaki sposób wydostała mnie z więzienia. Poszła w mojej sprawie do miejscowego sołtysa, a ten skierował ją do Dacha, wójta gminy z Wojtkowej. Wspomniany Dach powiedział mamie, że żeby wzięła od sołtysa zaświadczenie z podpisami 14-tu Polaków, że syn nie był przy banderowcach, lecz cały czas siedział w domu oraz że nie był karany. To zaświadczenie mieli podpisać wójt gminy i starosta. Z tym zaświadczeniem, na którym było zaznaczone, że banderowcy wzięli mnie przymusowo do obierania kartofli, mama za poradą Dacha pojechała do Rzeszowa do adwokata Wisza Józefa (ulica 3-go Maj, nr 7).
Adwokat powiedział mamie, że może da się coś zrobić, jeśli da mu 20 tysięcy złotych. Jako zaliczkę Mama dała 10 000 złotych, 1 kg masła i 1 litr miodu. Następnym razem zawiozła temu adwokatowi znowu 10 000 złotych, Za sumę 20 000 złotych zwolnili z więzienia mnie i Tyljaka Stanisława.
„Orłyk”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz